Gdy prawie rok temu dowiedziałam się, że już wkrótce Indie staną się moim nowym domem, od razu popędziłam do księgarni. Na początku – internetowej, bo wtedy mieszkałam w Pradze, a szukałam, po pierwsze, książek o Indiach po polsku (wiedziałam, że po angielsku dokupię na miejscu bez problemu), a po drugie książek po polsku „na zapas”, abym nie cierpiała na brak ojczystego słowa na obczyźnie. Siłą rzeczy selekcja była dosyć przypadkowa – nie miałam czasu i możliwości, by starannie sprawdzać recenzje, a tym bardziej przerzucić parę stron. Już na miejscu, w Indiach, odkryłam oczywiście, że kilka z nich okazało się być pomyłką, ale wpisuję to w koszta! W końcu, każda zła książka pozwala bardziej docenić tę dobrą, gdy już się trafi.
Czytanie zaczęłam od tzw. lekkich, łatwych i przyjemnych oraz najmniej zaawansowanych „krajoznawczo” – po pierwsze, żeby się szybko z nimi rozprawić i „mieć z głowy” – po drugie, w odwrotnej kolejności mogłyby się okazać już nie do strawienia.
Na pierwszy rzut poszła opowieść Marzeny Filipczak o jej półrocznej samotnej podróży do kilku azjatyckich krajów pod tytułem „Jadę sobie. Azja. Przewodnik dla podróżujących kobiet”. Mogę potwierdzić, że jest to książka o jeżdżeniu. Na okładce widać uroczy kolorowy autobus, a większość chyba tekstu jest opisem różnych środków lokomocji, przemieszczania się nimi, niewygód w nich, kupowania biletów na nie, targowania się o cenę powyższych. Pod koniec książki już nie pamiętałam, na jakiej to górskiej ścieżce i który się popsuł, gdzie ktoś wymiotował przez okno, a gdzie ktoś inny chrapał. Nawet dialogi obrazujące specyfikę zakupu biletów np. w Indiach, wywoływały wrażenie Déjà vu. Wbrew tytułowi nie jest to jednak przewodnik, chociaż druga część ma charakter poradnika.
Szybko się tę książkę czyta i, niestety, jeszcze szybciej zapomina. Głównie jest to winą kompozycji, a raczej braku jakiegokolwiek na nią pomysłu. Nie jest tajemnicą, że jej pierwsza część powstała na podstawie blogu, który początkowo był zlepkiem maili autorki wysyłanych do jej przyjaciółek, a potem pisanym już przez nią samą na bieżąco w podróży. Niestety, książka ma wady blogu przy jednoczesnym braku jego zalet. O ile bowiem w zapiskach „w drodze” nie razi ani kolokwialny język, ani powtórzenia, ani nawet powierzchowność ujęcia jakiegoś tematu, o tyle w książce drukowanej, owszem, tak. Co rusz czytelnik/czka potyka się o zwroty typu: „często gęsto”, „rozwaliło mnie”, „lokalesi”, „rządzi kurczak” (to o malezyjskiej kuchni), „dawka wścieklizny”. Dziwi tym bardziej, że autorka ma za sobą dziennikarską karierę (w tym na stanowisku redaktor naczelnej). Oprócz bogatego słownictwa brakuje jej nawet reporterskiej ciekawości. O ile w blogu śmiało można napisać, że jadło się coś, „co wygląda jak gruszka, a smakuje jak słodka kalarepka” i liczyć na to, że ktoś podpowie nazwę, w książce wypadałoby już tę nazwę znać. Lub nie pisać wcale. Z drugiej strony nie ma tu świeżości pierwszego spojrzenia, detalu, „pierwszego planu”. Nawet perspektywy czasowe są przemieszane. Jeśli czytam zdanie: „Połowę czasu w Indiach spędziłam w autobusach i zaczynam coraz bardziej to lubić, choć nieraz potrafią dać w kość„, to nie wiem, czy jest ono pisane po wyjeździe z Indii („spędziłam”), czy w trakcie pobytu („zaczynam to lubić„). Druga część podobała mi się bardziej – tu już treść była bardziej uporządkowana tematycznie, aczkolwiek, z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że nie wszystkie informacje dotyczące Indii znajdują potwierdzenie w Delhi (np. brak salonów fryzjerskich), gdzie autorka była tylko przejazdem.
Nie bede się więc powtarzać. W każdym razie, od książki (w dodatku napisanej przez dziennikarkę) wymagałabym czegoś więcej niż tylko przeniesienia na papier treści bloga, bez żadnej dodatkowej redakcji stylistyczno-językowej czy bez uzupełnienia czy dopowiedzenia wiadomości i bez choć odrobinę wnikliwego czy pogłębiającego temat podejścia. Szczerze mówiąc, czytałam wiele blogów z wrażeniami z podróży, które sa na znacznie lepszym poziomie i znacznie ciekawsze niż ta książka. Nie do końca rozumiem więc jej popularność.
Ja też znam kilka blogów podróżniczych, które są o niebo lepsze. Pozdrawiam!
Ja też mam nadzieję, że zainteresowanie (i coraz więcej takich pozycji) spowoduje wzrost wymagań, a wydawane książki tym samym będą bardziej wartościowe i po prostu lepsze. Ale najbardziej mnie drażni, że tego typu książki pokazują nie do końca prawdziwy obraz rzeczywistości (można wyłapać nieścisłości, również widziałam zakłady fryzjerskie, a nie byłam w Indiach specjalnie długo;)) i utrwalają pewne stereotypy. Rozumiem subiektywne spojrzenie i odbiór wrażeń, ale nie lubię naciągania, generalizowania i podawania niesprawdzonych informacji.Pozdrawiam :)
Co do stereotypów, to to jest bardziej skomplikowane – percepcja Indii jest tak różnorodna, że nie dziwi mnie już żadna opinia, co najwyżej dorzucę swoje 3 grosze z własnego doświadczenia. Temat rzeka – chyba zrobię o tym wpis :) Pozdrawiam!!
A teraz po pol roku czytania Twoich wpisow na „wszystkich kolorach Indii” mam cos cennego (w temacie) do polecenia – Lalki w ogniu Pauliny Wilk.
Pozdrawiam
a ostatnie zdjecia na wszystkich kolorach takie orzezwiajace, ze rekompensuja tysiac slow.
A np. dopiero po powrocie z wakacji dowiedziałam się, że wyszła ta książka www.dialog.edu.com.pl/index.php?route=product/product&product_id=431
Tutaj z kolei promocji zabrakło, a szkoda, chętnie bym kupiła.